No mas!
No mas!
Wiem, że zaraz polecą pod moim adresem niewybredne epitety ze strony gawędzi, natomiast ci bardziej wyrafinowani nie będą się mogli powstrzymać od ironicznego uśmiechu i jakiejś sarkastycznej uwagi. Prawda jest jednak taka, że USA musi natychmiast zamknąć swoją południową granicę i nie wpuszczać (na bardzo długi przynajmniej czas) ani jednego więcej mieszkańca Meksyku.
Już słyszę oburzone głosy „strażników przyzwoitości”, że Ameryka została zbudowana na imigracji i skąd ja mam czelność ten kardynalny system rozwoju tego kraju zmieniać? Czelność mam, bo lubię myśleć, a przy okazji parę osób uważa, że robię to nieźle i daje mi możliwość tych myśli publikowania. Po drugie – Ameryka nie została zbudowana na emigracji tylko bezpardonowym zawłaszczeniu prawowitych własności legalnych mieszańców tego kontynentu – Indian Amerykańskich. Wystarczy przejechać się do najbliższego rezerwatu (tak, takowe nadal istnieją) i zapytać się pierwszego lepszego (zazwyczaj pijanego) Indianina, co myśli o emigracji…
Oczywiście na przestrzeni stuleci do obecnych USA napłynęło miliony ludzi. Były słynne „fale” emigracyjne, takie jak połowa XVIII wieku, okres międzywojenny, okres powojenny, czy wreszcie lata 70-90 minionego stulecia, kiedy większość z nas się na tę podróż załapała. W tak zwanym międzyczasie kolejne miliony na przestrzeni stuleci nadjeżdżały od Polski do Irlandii, od Niemiec do Danii, czy od Jordanu po Syrię. Część za chlebem, część szukając wolności, część bo się naczytali za dużo amerykańskiej propagandy.
Cały dowcip polega jednak na tym, że mniej lub bardziej były to stosunkowo małe grupy, przybywające tutaj na przestrzeni czasu. Im mniejsza grupa a im rozleglejszy przedział czasu ich przybycia, tym większy stopień ich ASYMILACJI do środowiska tego kraju. Oczywiście przeciwieństwo tej sytuacji – nagły napływ masowej ilości jakiejkolwiek grupy etnicznej – powodował zawsze skutki odwrotne. Jackowo, Ukrainowo, rosyjsko-żydowskie Skoki, Chinatown – to wszystko przykłady masowej imigracji w krótkim czasie. Nagłe pojawienie się dużej grupy etnicznej powoduje, że tworzy ona swój władny świat, gdzie nadal można egzystować jak w „starym kraju”. Wszyscy mówią po „swojemu”, można kupić swoje lekarstwa w „swojej” aptece, jedzenie w „swoim” sklepie i tak dalej.
Z powodu systemowo antyamerykańskiej polityki obecnych okupantów Białego Domu, USA przeżywa obecnie najwyższy historycznie wskaźnik imigracji z Meksyku. Nikt nie wie dokładnie, ile nielegalnych Meksyków przekracza południową granicę USA, ale liczby te sięgają setek tysięcy MIESIĘCZNIE! No i co z tego? – mówi pani Kazia, która pamięta dobrze, że też przyjechała tutaj na wizie turystycznej i jakoś tam sobie załatwiła papiery. W końcu każdy ma prawo do szczęścia! Tak, droga pani „Kaziu”, tylko problem polega na tym, że pani szafuje dobrem i przyszłością tego kraju, jakby to była pani własność. A jakoś tak sobie myślę, że gdyby to pani miała przyjąć do swojego mieszkanka rodzinkę Meksyków, sama ich nakarmić, ubrać, zapłacić za lekarza i nauczyciela, to szybciutko by pani zmieniła to swoje – jakże uroczo wielkomyślne zdanie. Znamy ten schemat zresztą z ostatnich, polskich doświadczeń z Ukraińcami…
Ja nie mam nic przeciwko – a wręcz uważam to za zdrowe zjawisko – przepływowi tak zwanej „świeżej krwi”. Ale jest zasadnicza różnica pomiędzy NAPŁYWEM a POTOPEM na skalę biblijną. Widać to najlepiej w stanach graniczących z Meksykiem. Mój znajomy miał dosyć duszącej atmosfery i postanowił przenieść się do Teksasu. W końcu to stan tak amerykański jak whisky i ciasto jabłkowe. Kraina kowbojów i szeryfów, dużych klamer do pasków, tytoniu do żucia, rodeo no i oczywiście – WOLNOŚCI. Jakież było jego rozczarowanie i szok, kiedy okazało się, że jako biały mężczyzna jest już tam MNIEJSZOŚCIĄ! Podobnie zresztą ma się sytuacja w Kalifornii, Nowym Meksyku, a nawet na Florydzie, co zapewne też zaskoczyło masę naszych rodaków, którzy od paru lat walą do tego stanu, jak do Ziemi Obiecanej. Wracając do mojego znajomego – powiedział tym teksaskim cymbałom w kowbojskich kapeluszach, że jak będzie chciał poprzebywać z Meksykami, to sobie pojedzie do Meksyku. I wrócił do Chicago…
Co grozi temu krajowi (a zatem i każdemu z nas) jeżeli natychmiast nie zostaną zamknięte granice dla NIELEGALNEJ meksykańskiej imigracji? Szkoła, do której chodzą Wasze dzieci będzie prowadziła zajęcia po hiszpańsku, z naciskiem na meksykańską kulturę i historię. Wizyta u lekarza okaże się nie taka łatwa, bo lekarz MUSI przyjąć iluś tam Latynosów, żeby nie było, że jest rasistą, o pracę też będzie trudniej, na szosach coraz większy tłok, bo „Hej, w końcu Ameryka i nie potrzebuję prawa jazdy!”, wartość nieruchomości raczej pójdzie w dół, o czym wie każdy, do którego dzielnicy wprowadzili się Meksykanie, i tak dalej, i tak dalej…
Że nie wspomnę o przestępczości, gdzie – co prawda to prawda – daleko jeszcze Latynosom do produktywności czarnych (oops – Afroamerykanów), ale już są na zaszczytnym drugim miejscu. To, że policja ponownie nie przyjechała albo przyjechała za godzinę od wezwania, to pewno też zasługa jakiejś uroczej meksykańskiej rodzinki, która trochę za hucznie obchodziła „quinceñera”, czyli meksykańską tradycję wstępowania dziewczynki w okres seksualnej dojrzałości w wieku – bagatela – piętnastu lat! Ohh, papi, jestem w ciąży. Buuu.
Wiem, wiem – jestem starym, niereformowalnym rasistą. Przecież wszystko co szkaradne, prostackie i prymitywne jest teraz na topie. Pewno pani Kazia ma rację.
P.S. Szukam pilnie jakiegoś Meksykanina do „peciowania”…
Marcin Vogel
Comments (0)