Jak dobrze, że ja tu nie mieszkam…
Jak dobrze, że ja tu nie mieszkam…
Do niedawna największym marzeniem młodej emigrantki z Polski było wejście w amerykańskie środowisko. Tak naturalnie, bezkolizyjnie, najlepiej romantycznie.
W nocnych klubach nie brakowało amerykańskich chłopców z polskimi korzeniami. Radość obojga z rozpoczęcia wzajemnego poznania trwała czasem krócej niż kolacja ze śniadaniem. Nie każdy chłopak miał warunki, aby przyjąć chętną emigrantkę bez dochodu, pracy i papierów. Matka chłopca przestrzegała, że dziewczyna może być materialistką i chodzi jej o ustawienie siebie w życiu, a nie o miłość. Ale co tam, skoro zamieszkali razem na przedmieściach, bo taniej. Środowisko amerykańskie to szansa na wchłonięcie języka angielskiego w naturalnej postaci, z akcentem lub bez, po prostu szybciej i lepiej. Może nie zawsze w wersji literackiej, ale to angielski, you know. Wśród amerykańskiej młodzieży zawsze luz, relaks, small talk.
Rozmowy o pieniądzach na inwestycje, o zakupie nieruchomości, o tym, ile kto zyskał, a ile stracił można było swobodnie prowadzić w polskim, znaczy w polonijnym towarzystwie. Kiedy ktoś przyjeżdżał z przedmieścia i posługiwał się angielskim bez polonijnego akcentu, to wzbudzał zaufanie i mógł załatwić więcej. Naszej emigrantce z przedmieść udawało się z zyskiem sprzedawać produkty modnych wówczas firm, o których dzisiaj słuch zaginął. Po zdobyciu odpowiednich środków finansowych kupiła wygodny dom, daleko od downtown, bo na południowej stronie Wietrznego Miasta. Po remoncie nie było problemu ze sprzedażą i tak, jak wielu naszym kontraktorom, kolejny amerykański sen zaczął się spełniać. Życie w amerykańskim środowisku ma swoje zalety. Jednak czasem trzeba załatwiać sprawy urzędowe albo podjąć inne zabiegi lub terapię. Bywa, że człowiek czuje się pewniej, gdy swoje sprawy powierza po polsku i w tym języku otrzymuje odpowiedź. W amerykańskim środowisku można sobie dobrze radzić, bo ludzie są życzliwi, szczególnie gdy niczego od nich nie potrzebujesz. Po latach asymilacji w amerykańskiej społeczności wielu z nas ma potrzebę poszerzenia wiedzy zarówno w zakresie poprawnego posługiwania się językiem angielskim, jak i historii tego społeczeństwa, tradycji, a więc tego wszystkiego, co nabywa się od pokoleń. Oczywistym skutkiem tej asymilacji jest przesunięcie na dalszy plan możliwości posługiwania się pięknym polskim językiem i w tym stopniu płynności, z którym zawitaliśmy do tego kraju.
Dzisiaj, w XXI wieku do Wietrznego Miasta przybywają dziewczęta i chłopcy z Polski na zasadach czysto turystycznych, za to z nienagannym angielskim w mowie i w piśmie. Często zaskakuje ich, że przy okazji korzystania z niektórych punktów usługowych w Wietrznym Mieście słychać tylko język polski. Podobnymi wrażeniami dzielą się nasi rodacy, mieszkający na przedmieściach, gdy odwiedzają dawne, polonijne dzielnice.
Czasem człowiek zastanawia się, czy znajduje się w Ameryce czy może jest w Polsce. A przecież w Polsce XXI wieku, w większych miastach nikt nie mówi tak, jak pamiętamy sprzed lat. Teraz tam, skąd wyjechaliśmy jest inna Polska. W zwykłych, codziennych rozmowach angielskie wyrazy nikogo nie zaskakują. Uwagi dedykowane są tym, którzy „spoilerują” na przykład ulubione seriale.
A w Wietrznym Mieście coraz mniej polonijnych sklepików z bryndzą, oscypkiem, swojskim chlebem i wędzoną wędliną. Próżno też szukać trift storów z używaną odzieżą. Lepiej zaopatrzyć się na przedmieściach, gdzie prosperuje nie jeden polonijny biznes. Może dlatego nasz rodak, przybysz z amerykańskiego przedmieścia do dawnej polonijnej okolicy lubi szczerze przyznać: „jak dobrze, że ja tutaj nie mieszkam”.
BM Żmudka
Adres do korespondencji:
barmez@gmail.com
Comments (0)