Atlas Shrugged
Atlas Shrugged
„Atlas Shrugged” to tytuł znakomitej powieści niejakiej Ayn Rand, rosyjskiej Żydówki wychowanej w USA. Atlas to mityczna postać, przedstawiana jako olbrzym dźwigający na swoich ramionach kulę ziemską.
Autorka, czerpiąc ze swoich wspomnień jako dziecko, kreśli obraz kapitalistycznych Stanów Zjednoczonych, gdzie coraz większe wpływy na losy kraju mają lewicujący demokraci, globaliści oraz socjaliści. W miarę jak ingerencja rządu staje się coraz większa, system gospodarczy zaczyna się walić. Niektórzy ludzie biznesu walczą z idiotycznymi rządowymi wytycznymi i nakazami, podczas kiedy inni -nagle znikają.
Ostatnie wybory nie pozostawiają cienia wątpliwości, dokąd będzie zmierzała Ameryka pod rządami Bidena. Ultralewicowa frakcja partii demokratycznej nie może się doczekać, aby zacząć wprowadzać swoje – co tu dużo ukrywać – socjalistyczno-komunistyczne wizje. Dla nas, ludzi w wieku średnim, a przede wszystkim tych, którzy doświadczyli socjalizmu na własnej skórze, jest to wizja przerażająca. My dobrze wiemy, że nie ma nic za darmo, poza rozpaczą, biedą i zniewoleniem. My doskonale wiemy, że równość nie jest równa, sprawiedliwość społeczna to inna nazwa opresji, a postępowość to nic innego niż zamordyzm jednej grupy społecznej wobec drugiej. Dla wielu z nas „progressive fair tax” pachniał takim właśnie socjalistycznym smrodkiem na kilometry.
Dla młodych – to raj na ziemi. Nie bez przyczyny wszelkie instytucje edukacyjne, od przedszkola do uniwersytetu, od lat już prały dzieciom mózgi, wszczepiając im te socjalistyczne brednie o darmowej edukacji, darmowym mieszkaniu, minimalnych gwarantowanych zarobkach. Teraz ta młodzież poszła głosować. Z głowami nabitymi lewacką ideologią, zagłosowali na ten świat, w którym chcieliby żyć.
W „Atlas Shrugged” coraz mniej liczna grupa biznesmenów i przemysłowców, opierając się na swojej pomysłowości, inteligencji i pracowitości, próbuje ratować gospodarkę kraju, która jest rujnowana idiotycznymi rozporządzeniami Komisji d/s Stabilizacji Rozwoju Gospodarczego. Już sama nazwa powoduje, że włosy stają na głowie. Inni – znikają. Nie, to nie amerykańskie NKWD ich odławia i wywozi do gułagów. Okazuje się, że to oni sami (za przekonywującą namową niejakiego Johna Gault), postanawiają usunąć się z tego świata komunistycznego absurdu i – ukrywając się gdzieś w dzikiej części Arizony – pozwolić temu światu doprowadzić do samozniszczenia. John Gault, genialny wynalazca inżynier, zbudował swego czasu silnik, zasilany powietrzem. Ale że firma, w której pracował, postanowiła wprowadzić socjalistyczne zasady pracy – zasadniczo: czy się stoi, czy się leży, 3 tysiące się należy – John Gault zbuntował się, ukrył swój prototyp i przysiągł, że zatrzyma „silnik świata”. Tym „silnikiem świata” są właśnie ci wszyscy, którzy utrzymują ekonomię pomimo szalonych pomysłów socjalizującej amerykańskiej lewicy.
Jest jeszcze jeden istotny i jakże na czasie, element w tej opowieści. Otóż jeden z przemysłowców jest oskarżony o złamanie Ustawy o Równości Produkcyjnej (!), ponieważ produkuje stal w ilościach znacznie przewyższających normy ustalone przez Komisje d/s Stabilizacji Rozwoju Gospodarczego. Co więcej, o zgrozo, przemysłowiec ten odmawia przekazania swojego patentu produkcji stali na ręce tejże Komisji. W efekcie zostaje postawiony przed Trybunałem Sprawiedliwości (zalecam gorąco przyswajanie sobie tego rodzaju nazewnictwa, bo jestem raczej pewien, że zaczniemy je wkrótce zauważać…).
I tu ma miejsce niesamowite wydarzenie. Po usłyszeniu zarzutów i potencjalnego wymiaru kary, nasz bohater oświadcza sądowi, że nie uznaje autorytetu tego sądu. Innymi słowy – nie będzie brał udziału w tej farsie praworządności. Jeżeli „sąd” ma ochotę zabrać mu stalownię, to niech zrobią to tak, jakby zrobili to bandyci – niech wyślą uzbrojonych zbirów. Takie zachowanie totalnie zbija „sąd” z nóg i właściciel stalowni wychodzi obronną ręką.
Bardzo często w życiu stajemy się elementami jakiejś rozgrywki. Zazwyczaj wymaga to od nas zaakceptowania tego, że dana agencja rządowa, wydział miasta, zarząd czegoś tam ma nad nami władzę. A prawda jest taka, że to my, jak te barany, ślepo wierzymy w tak zwane „authorities”. Skąd niby czerpią one władzę nad nami? W najlepszym wypadku z naszej zgody na tą władzę. Zgody, którą zawsze możemy wycofać.
Te ostatnie wybory dały mi dużo do myślenia. Zaczynam dochodzić do wniosku, że wszyscy staliśmy się przedmiotami niesamowitej manipulacji. Demokraci i republikanie, prawicowcy i lewicowcy, globaliści i patrioci. Nie mówię już o czarnych, białych, brązowych, czy nawet tęczowych. To nasze głosy, oddane najczęściej przeciwko jednemu z kandydatów, nadają wiarygodność i autorytet systemowi. Systemowi, który tak na prawdę wyzyskuje wszystkich nas, maleńkich ludzików, których jedynym zadaniem jest bezkrytyczne podporzadkowanie się naszym nadzorcom, praca i płacenie podatków. A jeśli nie pracujemy i nie płacimy podatków, to przynajmniej stu procentowe popieranie wizji tychże nadzorców.
Osobiście uważam, że wszyscy politycy to moralnie skorumpowane istoty i większość powinna być sądzona za zdradę stanu i otrzymać wyrok śmierci. Ale może, póki co, spróbować innego rozwiązania. Może tak przy następnych wyborach zostaniemy wszyscy w domach? Nie dajmy tym zawodowym politykom satysfakcji, że ktoś ich popiera. Dajmy im znać, że ich mandat społeczny został całkowicie wycofany. I że czas na prawdziwą zmianę…
Marcin Vogel
Comments (0)