Jezus w skarpetkach
Jezus w skarpetkach
Już wkrótce zacznie robić się ciemno coraz wcześniej, coraz częściej – pomimo globalnego ocieplenia – zacznie padać śnieg i zanim się obejrzymy nastanie pora największej ekonomiczno-psychologicznej schizy, zwanej Świętami Bożego Narodzenia.
Przynajmniej Afroamerykanie mieli jaja, żeby przywłaszczyć sobie to święto, nazwać je Kwanzaa i dumnie określić jako “afro-amerykańską tradycję od 1966 roku”. My, biali mieszkańcy tego padołu łez, po prostu zaczęliśmy nazywać to „okresem świątecznym”.
“Okres świąteczny” sprzyja zasadniczo pogodnym, napawającym optymizmem przemyśleniom. Wszyscy się przecież kochamy (One Love…), życzymy (i robimy) sobie i innym dobrze, prześcigamy się w kulinarnych wyczynach i zawrotnej szybkości oraz pomysłowości w doborze prezentów. No ale ja nie byłbym sobą gdybym nie popłynął pod prąd i nie wsadził kija w mrowisko. Cóż bowiem jest takiego specjalnego w tym “okresie świątecznym”, że tak właśnie się zachowujemy?
Parę tysięcy lat temu, niejaki Józef i Maria, ona w stanie błogosławionym i bliska rozwiązania, on – Józef, mocno zmęczony, ale nadal zakochany w swojej żonie, zgodnie z poleceniem cesarza Augusta udali się do swojego miejsca urodzenia, aby tam zostać zarejestrowanymi w trakcie spisu ludności. To właśnie jest początek adwentu. Adwent oznacza po łacinie przyjście, ale również zbliżanie się. Tak, jak w każdej rodzinie oczekującej na narodziny dziecka, tak i w naszej, katolickiej rodzinie, przyglądamy się cudowi nowego życia z mieszanymi uczuciami – radością, niepokojem, napięciem, wiarą i nadzieją. Wszyscy przecież pragniemy, aby to dziecko było zdrowe (Boże, żeby miało wszystkie dziesięć paluszków!), żeby mu się w życiu układało jak najlepiej, żeby było bezpieczne i dobrze się rozwijało. Oczekując na zbliżający się poród spoglądamy z refleksją na nasze własne życie, staramy się korygować to, co odsuwa nas od Boga, próbujemy uczynić świat lepszy przynajmniej na naszą miarę i w naszym zakresie. Uśmiechamy się do siebie i innych, pomagamy sobie wzajemnie, życzymy sobie wszystkiego najlepszego… PRRRRRRR. No, tak – pojechałem znowu nieźle po bandzie… Jakie refleksje? Jakie naprawianie świata? Jakie oczekiwania? No chyba, że na Black Friday albo inną komercyjną ekstrawaganzę. Ludzie nas wkurzają, bo jest ich tyle co mrówków i każdy AKURAT musi jechać tam, gdzie my.
Adwent, to proszę pana kojarzy mi się z takimi, wie pan, tekturowymi płaskimi pudełeczkami, co jak się otworzyło kolejny dzień miesiąca, to tam była, proszę pana, taka pyszna czekoladka. No tak… Jak się dziecku od urodzenia wciska w rączki telefon, żeby miało się czym zająć, to trudno się mu potem dziwić, że najważniejsze wydarzenie w historii świata kojarzy mu się z czekoladką. Albo śledziem w śmietanie. Albo z choinką. Prezentami. Wakacjami zimowymi. Eggnog. Szczeniaczkiem. Pierniczkiem miodowym. Rybą po grecku. Tłokami w sklepach. Gotowaniem. Objadaniem się. Pustymi pudełkami i stosami kolorowego papieru do tych pudełek zawijania. Może jakimiś kolędami w wykonaniu nowej gwiazdki estrady…
Jako społeczeństwo zapomnieliśmy o najważniejszym wymiarze tego “okresu świątecznego”. O Bogu. Globalistyczni szarlatani tego świata tak nam umiejętnie poprzekładali w głowach, że koncentrujemy się na absolutnych bzdetach, wypaczeniach urągających pryncypialnym celom tej pory roku, dajemy się omamić błyskotkami i hałaśliwym dźwiękiem bezdusznej pustoty.
No, ale panie Marcinie, przecież nie możemy tej przyjemności odmówić naszym dzieciątkom… A gdyby tak, któregoś roku wyrwać ze szponów Jasia ten przeklęty telefon, nie dostawać obłędu na temat tego, jaki prezent kupić Jasiowi (xBox 10057A czy iPhone458X?) – ale po prostu wziąć Jasia na spacer? Taki po śniegu lub bez. A potem, jak trochę zmarznie i się zmęczy, zabrać go do domu i nakarmić – jak Bozia przykazała – rosołkiem. Ja nawet nie mówię, że warto by było powiedzieć Jasiowi o tej mamusi, co zaraz będzie rodziła synka w stodółce, bo innego miejsca nie było. Ale, w zależności od wieku, można by z Jasiem porozmawiać o miłości bliźniego, o pomaganiu innym, o bezinteresowności, ba – może i nawet o wierze i zaufaniu.
Wiem. Za dużo pracy. Przecież całe “święta” na Twojej głowie. Zakupy. Gotowanie. Jeżdżenie. Odwożenie. Przywożenie. Podwożenie. Sprzątanie. Pranie. Pakowanie prezentów. Przystrajanie domu. Ważne sprawy. Bardzo ważne sprawy. Konieczne. I do których jesteśmy niezastąpieni. Jasiu, proszę nie przeszkadzaj, zaraz dam ci ten telefon.
A Jezus? Da sobie jakoś radę bez nas. Musi. Tyle lat sobie dawał, da i tym razem. Przecież to tylko tradycja. No i ksiądz mówił, że taki wyrozumiały. To, jakby tak naprawdę żył, to nam w razie czego przebaczy, nie? Wsadzimy kartkę z Jego wizerunkiem do skarpety przy kominku. I też będzie dobrze, nie?
Marcin Vogel
Comments (0)