Koziołek Matołek
Koziołek Matołek
W Pacanowie kozy kują. Więc koziołek, mądra głowa, błąka się po całym świecie, aby dojść do Pacanowa. Właśnie nową zaczął podróż, by ją skończyć w Pacanowie, a co przeżył i co widział, ten felieton wam opowie…
Pogoda nie była zbyt przyjemna – zimno, wilgotno i wiał wiatr. Krajobraz też nie należał do bajkowych (a nawet baśniowych) – płasko i nudno. Anemiczne słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Koziołek dotarł do rogatek na których było napisane: Shit-Kaka-Go, stan Tumanolis. Koziołkowi przypomniało się nagle z lekcji geografii, które tak fajnie prowadził pan Peregrinier, że Shit-Kaka-Go to jedno z większych miast Dumberyki, siedlisko Dumbokratów i licznej rzeszy ludzi cierpiących na radykalny nadmiar melatoniny. Koziołek, który uwielbiał poznawać nowych ludzi i tereny, zadrżał z radości i nawet cicho beknął w swoją kozią – jak by nie było – bródkę.
Na rogatkach stało dwóch osłów. Koziołek Matołek podszedł do nich z uśmiechem. “Paszport!” – ryknął osioł. Koziołek, aczkolwiek nieco rozczarowany takim przyjęciem, nie dał się zbić z tropu i nieco drżącym kopytkiem podał swój Paszport Obieżyświata. “Nie ten” – stęknął drugi osioł. “Srowidowy” – wyjaśnił znudzenie pierwszy. Koziołek, pomimo swoich wieloletnich podróży, nie słyszał jeszcze o takim czymś, no ale co kraj, to obyczaj. Zwiedziony, zawrócił na kopytku i udał się na przemyślenia do pobliskiej oberży.
Oberża była pustawa i ciemnawa, tak jak Matołek lubi, a i selekcja piw też napawała optymizmem. Zamówiwszy piwo pszenne Bajeczne (ulubione piwo Koziołka) wyciągnął przed siebie zmęczone kopytka i zamknął na moment oczy. Kiedy je otworzył, przy stoliku siedział stary, bury kocur. “Co sprowadza ciebie do Tumanolis?” – mruknął przyjaźnie. “Szukam Pacanowa, a to tak wyskoczyło po drodze”. “Bez Srowidowego Paszportu nie wjedziesz” – oznajmił zdecydowanie kot, ale z nutą nadziei, że jakoś to można załatwić. “Właśnie się dowiedziałem” – powiedział Matołek i zdał relację z rozmowy na granicy. “Stówka” – mruknął pod nosem kocur. Matołek, który z niejednego siennika siano jadł i niejednej gospodyni wylizał do czysta miseczkę na mleko (autor ma na myśli, że jego bohater jest światowy i obyty…) pogrzebał w swoim tobołku i dał bez słowa kocurowi stówkę. Ten zniknął w mroku oberży.
Matołek, delektując się piwem Bajecznym, stracił trochę rachubę czasu, ale w odpowiedniej chwili pojawił się ponownie kocur. W łapce miał małą książeczkę zatytułowaną Paszport Srowidowy. Matołek grzecznie podziękował, zapłacił za piwo i z kopytka ruszył w ciemną już noc w kierunku rogatek. Neonowy znak z napisem TUMANOLIS jarzył się i przygasał, a dwa osły wyglądały tak samo znudzone. “Paszport…” – „Ależ proszę uprzejmie” – nieomal zbyt optymistycznie beknął Koziołek. Osioł rzucił okiem na książeczkę i machnął racicą, jakby przeganiał muchę, ale tak naprawdę to oficjalnie zezwolił Matołkowi na wkroczenie do tajemniczej krainy Tumanolis.
Miasto Shit-Kaka-Go dochodziło do samych rogatek, więc Koziołek Matołek chwycił trochę mocniej swój kijaszek-podróżniczek, na którym miał swój tobołek i tak Koziołek Matołek i jego tobołek zanurzyli się po kozie uszy w miejskim rozgardiaszu. Bo, pomimo tego, że był środek nocy, ulice pełne były ruchu (Matołek wszedł do miasta od południowej strony…). Najbardziej ruchliwe były szympansy. Wydawały dużo – przynajmniej tak wyglądało – niepotrzebnych odgłosów, przemieszczały się raptownie, machały swoimi długimi ramionami i ogólnie wprowadzały dużo harmideru. Gdzieniegdzie na gankach domostw przesiadywały goryle, spokojne, refleksyjne, pewne siebie ze względu na swój rozmiar i Glock .45,
który miały schowany w fałdzie tłuszczu na brzuchu. Seksowne pawianice kołysały kusząco swoimi wypiętymi pośladkami, przechadzając się bezcelowo w tą i z powrotem. Od czasu do czasu słychać było strzały, ale nikt za bardzo na nie nie reagował, poza okazyjnym “huh, huh?”
Koziołek skierował swe kopytka na północną stronę miasta, gdzie jak pamiętał z lekcji geografii pana Peregrinier, mieszkał kto inny. I rzeczywiście. Wkrótce zaczął dostrzegać coraz więcej owiec. Owce te były trochę nietypowe, miały jeszcze sporo cech zachowania towarzystwa z południowej części miasta – głośno beczały, machały dziwnie racicami, miały nawet dziwnie poplecioną sierść. Widać, że chciały być za wszelką cenę takie, jak ci z południa. Ale z czasem i to minęło i Koziołek Matołek znalazł się w dzielnicy owczej. “Dziwna rzecz” – pomyślał Matołek. “Dlaczego wszyscy chodzą w namordnikach? Czyżby rozdawali gdzieś owies za darmo?” “I trzymają się od siebie prawie dwa metry?” Koziołek podszedł do estetycznie wyglądającej owcy (tak przynajmniej sądził, bo zza maski wystawał jej tylko czarny nos i, rzecz jasna – owczo-tępe oczy), grzecznie beknął i zapytał o co chodzi z tymi maseczkami. Owca odskoczyła do tyłu jakby oblana wrzątkiem i przeraźliwie zabeczała coś na temat odpowiedzialności stadnej, jakiegoś doktora Fausli i w ogóle zaczęła się dusić. Matołek chciał jej jakoś pomóc, ale ten cały social distancing trochę mu w tym przeszkadzał. Na szczęście ktoś, też zamaskowany, kto stał w kolejce do Poopmaksa po kawę podbiegł i udzielił – na odległość – odpowiednich porad zdrowotnych zestresowanej owcy.
Koziołek Matołek pomyślał sobie wtedy, że ta okolica chyba nie jest dla niego zbyt zdrowa i będzie chyba rozsądniej, kiedy ruszy dalej w świat, aby dalej szukać swego Pacanowa. I tak też zrobił, czego i Wam z całego serca życzę i polecam.
Marcin Vogel
Comments (0)