Samotny Cyprys w cieniu królewskiego wzgórza
Samotny Cyprys w cieniu królewskiego wzgórza
Jest to jedno z najczęściej fotografowanych drzew w Ameryce Północnej. Lone Cypress rośnie na granitowym zboczu wysuniętym w głąb Pacyfiku, przy Pebble Beach w Kalifornii.
Znajduje się między Cypress Point Club i Pebble Beach Golf Links dwoma najbardziej znanymi polami golfowymi w Stanach Zjednoczonych. Niby to tylko drzewo a tak wiele znaczy. Przez swoje budzące respekt usytuowanie i specyficzne piękno stało się symbolem i ikoną. Jest atrakcją, której nie można ominąć będąc w Kalifornii.
Samotny Cyprys znajduje się na rozreklamowanej 17. milowej trasie turystycznej wijącej się, w znacznej części, nad brzegiem Pacyfiku na Półwyspie Monteray na południe od San Francisco. Jest wiele możliwości dostania się na tę trasę. My jedziemy od północy słynną autostradą nr 1 i zatrzymujemy się przy Pacific Grove Gate. Cały teren jest własnością prywatną nic więc dziwnego, że na początku przy bramie stoi pawilon, z którego wychyla się strażnik i prosi o uiszczenie opłaty za samochód oraz pasażerów. W zamian dostajemy broszurki, w których opisany jest teren i oferty następnych płatnych atrakcji, z których na pierwszym miejscu oczywiście wymieniane są pola golfowe.
Potencjalną wartość biznesową okolicy dostrzeżono na początku ubiegłego wieku. Nawet wizerunek Samotnego Cyprysa jest od 1919 roku zarejestrowanym znakiem handlowym do wyłącznego użytku Pebble Beach Company. To drzewo ma dla Kalifornii – czytam w przewodniku – takie samo znaczenie jak piramidy w Egipcie, czy Wieża Eiffla w Paryżu. Nic dziwnego, że jego opiekunowie mają nadzieję, że przetrwa ono następne 100 lat.
Na półwyspie są setki posiadłości wraz z domami, których fotografie mogłyby znaleźć się w książce opisującej najbardziej wyrafinowaną architekturę i najdroższe domy. Ceny nieruchomości w tej okolicy osiągają astronomiczne rozmiary czemu sprzyja sąsiedztwo Doliny Krzemowej i San Francisco. A tam jak wiadomo mieszkają jedni z najbogatszych ludzi na naszym globie. Zaglądam na stronę miejscowego biura realnościowego. W Pebble Beach jest mało domów na sprzedaż – tylko 80. Najtańszy, przypominający mobile home, kosztuje prawie 600 tys. dolarów. Najdroższy ponad 40 milionów!
Amerykanie usadowili się na tym terenie dopiero po wygranej wojnie z Meksykiem w 1847 roku, a właściwie po tym, jak wybuchła w 1848 roku gorączka złota, która sprowadziła na te tereny ludzi nie tylko ze Stanów, ale i z całego świata. Wcześniej półwysep Monterey z przyległościami, przez prawie sto lat, był we władaniu Hiszpanów, którzy założyli w 1770 roku pierwszą osadę Monterey (w wolnym tłumaczeniu z hiszpańskiego tj. Królewskie Wzgórze). Pełniła ona dwie funkcje: była wysuniętą placówką wojskową i zarazem siedzibą misji katolickiej, a konkretnie franciszkanów.
Monterey w latach 1776-1846 było stolicą kalifornijskich posiadłości Hiszpanii i później krótko Meksyku. Oczywiście po Indianach Ohlone zamieszkujących wcześniej tę cześć kontynentu nie ma śladu, a hiszpańscy farmerzy, albo zostali wysiedleni, albo zlikwidowani, a w części się zamerykanizowali.
Po pokonaniu kilkuset metrów przed naszymi oczami odsłania się bezkres szmaragdowego Pacyfiku. Zatrzymujemy się na Pebble Beach. Tu, w 1769 roku, wylądował Don Gaspar de Portola hiszpański odkrywca północnych części Ameryki. Kamienista plaża spodobała mu się nie z powodów estetycznych ale utylitarnych. U brzegu można było zacumować korwetę, a małymi łódkami spokojnie dopłynąć do lądu. Portola nie zagrzał jednak w tym miejscu długo i popłynął nieco dalej na północ, gdzie znalazł jeszcze lepsze miejsce na port. Tak powstało Monterey.
Zderzenie soczystej zieleni pól golfowych, kamienistej plaży pokrytej białymi otoczakami i szmaragdowej wody robi wrażenie. Wszyscy chwytają za aparaty, aby uwiecznić to miejsce. Do głównej atrakcji to jest Samotnego Cyprysa jeszcze został kawałek drogi.
Dalej zatrzymujemy się przy Point Joe, który zapisał się w historii tym, że na na jego brzegu w kształcie wysuniętego cypla często rozbijały się statki. Nawigatorzy mylnie rozpoznawali ten punkt jako wejście do zatoki Monterey. Tu też w XIX wieku rozgościli się rybacy pochodzenia chińskiego. Dziś po ich domach nie ma śladu.
Bardzo blisko od Point Joe, w niewielkiej odległości od linii brzegowej, mamy Wyspę Ptaków. Na tarasie widokowym jest kilkanaście lunet, przez które można obserwować to, co się dzieje na wysepce. Jesteśmy trochę zawiedzeni, gdyż liczyliśmy na dużą ilość ptaków i wylegujących się na skale fok oraz lwów morskich. Nic z tego, dziś są tylko kormorany, które patrzą w dal morską odpoczywając, albo przygotowując się do poszukiwania ryb, których tu jest w bród, ponieważ jest to obszar, na którym spotykają się dwa prądy morskie: alaskański ciepły z kalifornijskim zimnym. Czekamy przez paręnaście następnych minut, ale wysepka, na której jest pełno śladów zwierząt została pusta.
Żałujemy trochę, że jesteśmy tutaj w godzinach porannych. Zachód słońca musi być w tym miejscu jedyny w swoim rodzaju. Jedziemy dalej.
Wreszcie docieramy do punktu, z którego mamy zobaczyć uwieczniany na pocztówkach Lone Cypress. Spójrzmy prawdzie w oczy: drzewko jest bardzo małe jak na ten gatunek cyprysa. Trochę postrzępione i pokryte niezbyt gęstą iglastą, zieloną koroną. Od ponad 65 lat jest ono podtrzymywane przez ukryte stalowe kable, a teraz obmurowano pień i korzenie. W 1984 roku jakiś nieznany piroman podpalił drzewo, ale w porę zostało ugaszone. Prawdopodobnie bez zabiegów pomocniczych człowieka, liczące sobie podobno 250 lat drzewo, zsunęłoby się do wody Pacyfiku i nie byłoby po nim śladu.
Kiedy dotrzesz do takiego miejsca, chcesz zobaczyć coś, co cię zachwyci lub zmieni twoją perspektywę życiową. Przed oczami przesuwają się zdjęcia z przewodników i folderów pełne zachwytów. Porównujesz je z rzeczywistością.
Cyprys jest oznaczony na mapce 17. milowej trasy numerem 16. Wzdłuż drogi jest kilkadziesiąt miejsc parkingowych. Nad falami, skałami i liśćmi znajduje się drewniany taras widokowy, a w pobliżu jest ogrodzony dom prywatny. To właśnie jego była właścicielka Frances Larkey w 1984 roku zobaczyła płomienie i wezwała na pomoc straż ogniową.
Obserwuję turystów. Na twarzach jednych maluje się zachwyt, innych zawód, wreszcie większość pozostaje obojętna. Niektórzy wzruszają ramionami, robią fotki i po paru minutach pospiesznie opuszczają miejsce. Inni zostają na dłużej. O czym myślą?
Drzewa uczą. Już chwila zastanowienia nad ich losem daje wiele do myślenia. Są silne, cierpliwe, samodzielne i jednocześnie rosną zwykle w skupiskach, czyli potrzebują towarzystwa. Dostosowują się do najbardziej nieprzychylnego otoczenia i pór roku. Mają ponadczasowe piękno i mądrość natury. Drzewa są wytrzymałe, zginają się razem z wiatrem, trwają podczas burz i przy tym wciąż rosną. Pokazują nam, że nasze istnienie jest płynne, wymaga zmian i transformacji. W końcu, kiedy po chwili lub paru tysiącach lat zmieniają się w próchnicę, stają się nawozem dla następnych. Tak trwa życie na ziemi. Kalifornijski Lone Cypress trwa teraz dzięki wsparciu ludzi i to podkreśla fakt, że jesteśmy nieodłączną częścią natury. Jest to następna lekcja, którą można wynieść na zakończenie 17. milowej trasy na półwyspie Monterey.
Tekst i zdjęcia: Andrzej Rogalski