Świeczki św. Łucji
Świeczki św. Łucji
Jak wiedzą moi czytelnicy, jestem miłośnikiem tenisa. Sam kiedyś, w czasach Ivana Lendla i drewnianych rakiet, uprawiałem ten sport. Załapałem się nawet – jako młody emigrant – do drużyny w Oakton Community College, ale moja kariera nie trwała tam długo. Tym niemniej mam jakieś rozeznanie w temacie, a co więcej – wyrobione poczucie tego, co w tenisie jest istotne.
Tenis, podobnie jak wiele innych dziedzin życia, jest zwierciadłem, w którym odbija się nasza rzeczywistość. Może w istocie rzeczy trochę bardziej i trochę mocniej. Mamy w końcu do czynienia ze sportem o zasięgu międzynarodowym, gdzie zawodnicy przemierzają świat wzdłuż i wszerz, dzisiaj grając w Sydney, a jutro w Los Angeles. Obserwując tenisowy światek można – w bardzo zmniejszonej formie – odnaleźć wiele kuriozalnych aspektów naszego współczesnego świata.
Od dłuższego czasu zauważyłem, że – na przykład – nie wypada wręcz dopingować zawodnikowi, który jest normalnym, białym mężczyzną. Im bardziej biała jest publiczność (a nie oszukujmy się – tenis jest oglądany przez 99.9% białych), tym bardziej należy do dobrego tonu, aby wokalnie i w zachowaniu okazywać podziw dla tego drugiego. Kiedyś wystarczyło nawet (podejrzewam ze względu na niedobór czarnych zawodników), że ktoś był z jakiegoś mniej znanego kraju wschodniej Europy lub Azji, żeby wzbudzać nieograniczony – a często też – nieuzasadniony podziw publiczności. Trochę to Putin popsuł, bo dla wielu Kirgistan i Astrachań to to samo, więc na wszelki wypadek lepiej po prostu dopingować czarnym, Azjatom lub Latynosom.
Skoro już się nam tutaj wkradł Mr. Putin, to muszę po raz kolejny powiedzieć, że sankcjonowanie zawodników za czyny liderów ich krajów jest totalnym idiotyzmem. Jaki wpływ na politykę Kremla ma taka Maria Sharapova lub Daniil Medvedev??? Zawodnicy ci są nadal dopuszczani do udziału w turniejach wielkoszlemowych, ale nie otrzymują już przywileju wyświetlania flagi kraju przy swoich nazwiskach. Jakież to dziecinne! Oczywiście Wimbledon, ta ni stąd ni zowąd kuźnia postępowego myślenia, która bardziej mi się kojarzy ze starymi rajstopami jej królewsko-byłej mości (sorry), ta awangarda ludzkości prowadzona przez przesączonych szkocką whisky old chaps, którzy zapewne wspominają z rozczuleniem wspaniałe czasy kolonializmu – Wimbledon zakazał w ogóle udziału w turnieju sportowcom z obywatelstwem rosyjskim lub białoruskim. A to dowalili Putinowi…
A skoro mówimy o obywatelstwie… Ostatnio, będąc zajęty czymś innym, miałem włączony telewizor, jak zawsze nastawiony na kanał z tenisem. Nagle zacząłem słyszeć rozmowę dwóch komentatorów, którzy prześcigali się w dostarczaniu faktów dotyczących osiągnięć Szwedów w tym sporcie. Rzeczywiście, było ich sporo: Borg, Wilander, Edberg. Ale w tym podnieconym paplaniu nie usłyszałem ani jednego z tych nazwisk. Tknięty grozą, spojrzałem na telewizor i ku mojemu oszołomieniu zobaczyłem, o kim była mowa. Zawodnik nazywa się Ymer. Mikael Ymer. Jego szwedzkość polega na tym, że matka Ymera chodziła drobnymi kroczkami i nie podnosiła nic ciężkiego w czasie podróży z Jemenu do Szwecji, aby mały Mikaelek mógł urodzić się Szwedem. Odczuwalna była ulga komentatorów, którzy mogli w jednym zdaniu wreszcie bezkarnie użyć takich określeń jak “znakomite zagranie” i “szwedzki gracz”. Widzowie też mogli wreszcie okazać swoje poparcie dla jakiegoś skandynawskiego kraju, bez ryzykowania, że bardziej progresywni okrzyczą ich rasistami.
Ten nieustający cyrk tożsamości akcentowany jest różnymi wydarzeniami. Dwie znane postacie świata tenisowego – Serena Williams oraz Roger Federer oznajmili swoje decyzje odejścia na emeryturę. Co za dwa przeciwne (i przedziwne) światy! Serena oznajmiła koniec kariery na początku sierpnia tego roku. Tym niemniej nadal pojawia się na kortach, zapraszana w systemie wild card i odpadając w pierwszej kolejce. Oczywiście w ciągłej procesji reporterów liżących ją po piętach, ona z obrażoną miną, bo jej – jako czarnej tenisistce – należy się jeszcze, i więcej. Podejrzewam, że będziemy świadkami jej odchodzenia na emeryturę przez następne dwa lata… Pomimo to, że do tenisa wniosła tyle gracji, co rozleniwiony bawół lub rozwścieczony nosorożec, w zależności od wyniku meczu. Zero finezji, natomiast każde uderzenie piłki przypominało Mika Tysona nokautującego swego przeciwnika.
Dla kontrastu – Roger Federer. Szwajcar, który – o dziwo – wygląda jak Szwajcar. Roger bardzo ciężko przeżył światową tyranię covidową, już wtedy wycofując się ze sportowej areny pod wymówką dokonania koniecznej operacji nogi. Roger, przez lata swojej kariery, okazywał niesamowity talent połączony z pracowitością, wdzięk przeplatany wytrwałością, niezłomny charakter połączony z delikatnością cywilizowanej istoty. Wzór zaiste godny naśladowania. Jego pożegnanie kariery doprowadziło do łez wszystkich uczestników turnieju Lavera, którzy przez lata stali się jego przyjaciółmi.
Przypomina to kontrast dwóch innych, znanych sportowców. Arthur Ash i Magic Johnson. Arthur Ash? Znany? I tu jest pies pogrzebany. Kiedy w latach 80. w USA wzrastała epidemia HIV i AIDS, koncerny farmaceutyczne i firmy reklamowe zaczęły szukać “twarzy projektu”. Kogoś, kto będzie symbolizował, że można żyć z AIDS. Arthur Ash, wybitny czarny tenisista, został zarażony HIV po transfuzji krwi. Magic Johnson, koszykarz – w wyniku tysięcy kontaktów seksualnych z kobietami (często zawodowymi prostytutkami). Magic “wygrał”.
Żałosny jest ten świat w narzucanym mu przez nawiedzonych idiotów systemie wartości. Może kiedyś się to zmieni. Ale nie zanim matka Ymera zacznie nosić na głowie świeczki św. Łucji…
Marcin Vogel
Comments (0)