Wracam do USA po siedmiu latach. Będzie się działo!
Wracam do USA po siedmiu latach. Będzie się działo!
Ostatni raz w Stanach Zjednoczonych z koncertami była w 2017 roku. Teraz wraca i gwarantuje, że to będą niezapomniane koncerty. Legendarna polska piosenkarka Maryla Rodowicz 22 września wystąpi w Joe’s Live w Rosemont.
Ma Pani na koncie ponad 30 płyt, ale wszystko zaczęło się od debiutanckiego albumu „Żyj mój świecie”, wydanego w 1970 roku. Piękna, niezwykle oryginalna płyta. Można powiedzieć, że była Pani prekursorką folku w Polsce.
Ja wtedy byłam zapatrzona w Amerykę, śpiewałam Boba Dylana, Joan Baez, czyli folkowych wykonawców. I właściwie do tej pory część mojego repertuaru jest właśnie grana folkowo – z gitarami akustycznymi.
Na płycie z 1970 roku pojawili się znakomici goście – był Włodzimierz Nahorny, były Alibabki. W dzisiejszych czasach ciężko znaleźć w Polsce płytę, na której w takiej liczbie znalazłyby się gwiazdy z muzycznego piedestału.
To prawda. Są też płyty, na których gra Tomasz Stańko, np. 1991 rok i album „Absolutnie nic”. Stańko mówi wtedy: „Ja zagram w dwóch utworach, ale żądam czterech milionów!”. Wtedy obracało się milionami, to były czasy przed denominacją. Ja na to: „No dobra. Jesteś taki genialny, to zapłacę ci te cztery miliony”. A wtedy nie miałam za bardzo kasy, więc pieniądze na nagranie płyty pożyczyła mi Agnieszka Osiecka. I tak szastałam tymi milionami. Tomek Stańko zagrał wtedy piękną solówkę na trąbce w utworze Grzesia Turnaua „Tak naprawdę nie dzieje się nic”.
Ta wielość Pani przebojów, kompozycji, kooperacji jest ogromna. Ale czy potrafiłaby Pani wybrać swoje najukochańsze utwory?
Myślę, że to byłyby kompozycje Seweryna Krajewskiego, który jest mi bardzo bliski. Znaliśmy się dosyć dobrze. Jeszcze nie tak dawno był taki czas, że przyjeżdżałam do Seweryna, który mieszkał wtedy sam – jego żona jeździła po świecie, głównie do Indii w celach medytacyjnych. Ja przyjeżdżałam i prosiłam, żeby Seweryn zrobił mi kawę z mlekiem. On otwierał lodówkę, a tam pusto. Tylko światło i jeden plasterek żółtego sera. Przyjeżdżałam w okolicach godziny 14, a Seweryn za chwilę mówił: „Jedziemy do Andrzeja na obiad”. Do Andrzeja, czyli do knajpy „U Andrzeja” w Józefowie. Zaczynaliśmy całe nasze spotkanie od obiadu, zresztą ten Andrzej świetnie gotował. Potem wracaliśmy, Seweryn brał gitarę, plumkał, śpiewał, nucił, a ja siedziałam zasłuchana i piłam tę kawę – bez mleka. Seweryn to genialny kompozytor. Jego muzyka bardzo gra mi w duszy.
Seweryn Krajewski to wielka postać w Pani życiu, ale podobnych wielkich nazwisk przewinęło się dużo.
Dokładnie. Przede wszystkim Agnieszka Osiecka. Znałyśmy się od 1970 roku. Już na mojej pierwszej płycie są jej teksty. A potem zaprzyjaźniłyśmy się i widywałyśmy się codziennie.
I nie ma co ukrywać, że razem Panie również imprezowały.
No tak, ja jeszcze wtedy nie miałam dzieci, więc mogłam „wyruszać w miasto”. Głównie to były imprezy u przyjaciół Agnieszki albo moich przyjaciół. Ale potem, w latach 80., kiedy zaczęły pojawiać się dzieci, Agnieszka do mnie przychodziła, a ja mówiłam: „Ciii! Jasiek śpi! Kasia śpi!”. Agnieszka na to: „Ale nuda!”. I szła szukać sobie innych przyjaciółek.
A jak się poznałyście?
Agnieszka, która wtedy pracowała w Trójce, w radiu, dowiedziała się, że jest pewna panienka, która wygrała festiwal studencki, fajnie śpiewa, chodzi boso po scenie, w obszarpanych spódnicach. Bardzo chciała mnie poznać. Nasze pierwsze spotkanie było bardzo nieudane. Agnieszka pokazała mi teksty – a wtedy pracowała w Studenckim Teatrze Satyryków. Ja mówię: „Co ty mi tu pokazujesz? Jakąś gazetę? Co to jest?”. Więc ona mnie spytała, co ja bym chciała śpiewać, na co odparłam: „Protest songi! Takie jak Bob Dylan!”. Wtedy napisała mi piosenkę „Żyj mój świecie”.
I to jest tytuł pierwszej mojej płyty.
Przejdźmy do koncertów. Pani w latach 80. była mistrzynią w dwóch kierunkach koncertowych: jak nie Związek Radziecki, to Stany Zjednoczone. Lata 80. to był czas, kiedy urodziłam troje dzieci – wszystkie wychowywałam na Ursynowie w mieszkaniu na szóstym piętrze. Trzeba było z czegoś żyć, więc jechałam na sześć tygodni do Klubu Polonijnego np. w Chicago. Ludzie przychodzili wtedy tłumnie na koncerty. Potem wracałam i z zarobionych tam pieniędzy żyłam. Miałam też menedżera, Rysia Kozicza, który wcześniej „eksploatował” w Związku Radzieckim Skaldów, Czesława Niemena, Ewę Demarczyk. Aż kiedyś mówi do mnie: „Wiesz co? Zrobię twoje dwa koncerty i zobaczę, czy będzie branie”. Zrobiliśmy dwa koncerty – w Petersburgu i w Moskwie. Okazało się, że jest branie, więc również w tym kierunku zaczęły się moje trasy koncertowe.
Stany Zjednoczone są bez wątpienia istotnym miejscem w Pani karierze. Teraz, po siedmiu latach przerwy, wraca Pani z koncertami właśnie do USA.
Ostatni raz byłam w 2017 roku. Najgorzej, że teraz kombinuję, co ja wtedy miałam na sobie? Bo przecież absolutnie nie może być powtórki! Oczywiście mam bardzo dużo nowych kostiumów, które powstały w międzyczasie. Był przez chwilę lekki stres, ale zapytałam fanów, którzy doskonale pamiętali, co ja wtedy miałam „na grzbiecie”.
Która z wielu wizyt w USA zapadła Pani szczególnie w pamięci?
W 1984 roku pojechałam z Sewerynem Krajewskim na festiwal do Los Angeles, gdzie zaśpiewałam „Niech żyje bal” po angielsku. Dostaliśmy tam wyróżnienie, a po koncercie przyszedł do nas członek jury, człowiek, który pracował w Universalu. I mówi: „Słuchajcie, zostańcie jeden dzień na bankiet na basenie u słynnego fryzjera Vidala Sassoona”. On miał nas poznać z tak zwanymi „wszystkimi”. Seweryn na to: „Ja nie mogę, bo gram w Klubie Polonijnym w Chicago”. A ja z kolei miałam zabukowany domek drewniany, gdzie z dziećmi miałam jechać na wakacje. No i w ten sposób skreśliliśmy naszą amerykańską karierę.
Comments (0)